i o owej skorupie nasiąkłej za młodu... Wojował, wojował, i dowojował się...
— Ależ jeszcze nic nie wiemy...
— Tak, ale swoją drogą może istnieć domniemanie.
Partya się skończyła wcześnie, zegar wskazywał dziewiątą, podano kolacyę, ciotka Malwina i panna Wanda robiły honory domu. Głównym przedmiotem rozmowy był oczywiście pan Roman i nieznana osoba, która mu klina w głowę zabiła. Gubiono się w przypuszczeniach, ale wobec braku wszelkich danych, nikt nie mógł wywnioskować nic prawdopodobnego.
Pan Kalasanty ciągle się uśmiechał i miał minę tajemniczą; zarazem na jego twarzy malował się wyraz wielkiego zadowolenia i zarazem tryumfu.
Dopiero gdy zaczęto sprzątać ze stołu, odezwał się:
— Wierzycie teraz w skuteczność mojej metody, w zbawienne skutki gimnastyki? Czy dowód jaki dałem, jest dość przekonywający?
— Pokaż nam ten dowód, — rzekł pan Salezy.
— Nie widzicie pustych talerzy i półmisków? Gdzież się podziały te kurczęta, ta masa mizeryi, sałaty? gdzie jest ten chleb wyborny, ta legumina wspaniała, przynosząca zaszczyt gospodyni i vice-gospodyni? gdzież się to podziało?
— Oczywiście, zjedliśmy — rzekł pan Salezy.
— My? myśmy zjedli?... jesteś w grubym błędzie, kolego. Podoba mi się to: my! przecież
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/35
Ta strona została skorygowana.