ganek, to cię, pijaku niepoprawny, na cztery wiatry wypędzę!...
Mateusz ledwie mógł konie zaprządz, tak mu się ręce trzęsły ze złości i oburzenia, że go pan zdyfamował szkaradnie, — ale nie na tem jeszcze był koniec.
Regent przez całą drogę marudził: to mu się zdawało, że konie idą za prędko, to znów, że nadto powoli, że w powozie coś klekocze, że Mateusz źle końmi kieruje i wybojów nie omija.
Nareszcie przyjechali do miasta.
Wysiadłszy z bryczki, zamiast, jak zwykle, do cukierni, pan Zamroziński udał się szybkim krokiem do starej kamienicy na rynku i na pierwszem piętrze silnie szarpnął za dzwonek.
Otworzyła drzwi młoda, bardzo przystojna blondynka i zawołała radośnie:
— Ach, szanowny i kochany pan regent!...
— Tak jest — rzekł z ironią, — szanowny i kochany pan regent przychodzi zapytać: czy to państwo przewróciliście w głowie jego córce?