mu dziecku było dobrze, i zdaje się, że mu jest dobrze... aż tu naraz, nie wiadomo skąd, jakieś niezadowolenie, to, owo...
— Ale o cóż Wandzi idzie?
— Alboż ja wiem? Nie mam pojęcia... Powiada mi, że jest zero, że nic nie znaczy, że nigdy za mąż nie wyjdzie. Słyszała pani coś podobnego? Ja doprawdy głowę tracę, gubię się w domysłach, szukam przyczyny i nie znajduję... Siostra moja również dostrzegła tę zmianę w usposobieniu Wandzi, ale powodów nie domyśla się; oboje jesteśmy zmartwieni i oboje nic nie wiemy... Dlatego umyśliłem udać się do pani... Trochę za obcesowo wziąłem się do rzeczy, ale byłem rozdraźniony... Przepraszam panią za to stokrotnie; przebacz pani ojcu i ratuj dziecko.
To rzekłszy, regent panią Feliksową w rękę pocałował.
— Przychodzę do pani — ciągnął dalej, — jako do kobiety rozumnej, a zawsze dla nas życzliwej. Przyjedź pani do nas, pomów z Wandzią, wybadaj, czego ta dziewczyna pragnie, co jej dolega.
— Ależ z największą chęcią, szanowny panie regencie. Przyjedziemy razem z mężem.
— Jutro?
— W niedzielę.
— Dziękuję pani... Przyjedźcie na cały dzień... Wandzia ma do pani tyle zaufania.
— Panie regencie — rzekła — wołają mnie do
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/52
Ta strona została skorygowana.