noga za nogą, gryząc niecierpliwie wędzidła i podrzucając łbami. Regent zdjął kapelusz, lekki wietrzyk wieczorny chłodził mu czoło. Wieczór już zapadł, na czystem niebie migotały niezliczone gwiazdy, ciszę nocną przerywał tylko kiedy niekiedy turkot przejeżdżających wozów lub szczekanie psów w wioskach podmiejskich.
Pan Gorgoniusz wpadł w głęboką zadumę. Cała historya dnia stała mu żywo w pamięci; rozmowa z córką, wizyta u Wolskich, opowiadanie Żyda wiejskiego o rodzinie Wierzbińskich, wreszcie ów list do Wandzi — wszystko to dawało mu dużo do myślenia.
Powozik cicho zatoczył się przed willę, i gdyby nie psy, które radosnem skomleniem i szczekaniem przywitały swego pana, niktby w domu nie wiedział o jego przybyciu.
Na przywitanie regenta wyszła panna Wanda i ciotka Malwina. Nie rozmawiał z niemi prawie i zaraz zamknął się w swojej kancelaryi — przedtem jednak doręczył córce list.
— Przywiozłem tu jakiś bilecik dla panny Wandy — rzekł. — Dziwi mnie, że panna korespondencye zgoła niepotrzebne prowadzi, lecz list do rąk własnych oddaję...
Nie chciał słuchać tłumaczeń, odszedł i zamknął się na klucz w swym pokoju.