zatrudnienie, ale gdy budowli w okolicy nie stawiają, to na polu robić musi.
Ów młynek, bo młynem nazwać takiego maleństwa nie można, należał do Lasku; zaraz za nim rozciąga się łąka, a dalej pole, gaj i sam folwark.
Mało kto ową dróżką przejeżdżał, i to więcej do młyna, niż na folwark, gdzie gość bywał rządkiem zjawiskiem; to też i karczmarz pokornicki i chłopi dziwili się bardzo, ujrzawszy jakiś nieznany ekwipaż.
Była to duża bryka na resorach, z budą skórzaną, z fartuchem; ciągnęły ją trzy konie rosłe, nieźle utrzymane, a powoził chłop przysadzisty, z miną buńczuczną, nosem trochę czerwonym, ubrany w stary mundur pocztylioński.
Właśnie wieczór się robił i ludzie gromadami z pola wracali, gdy bryka przed karczmą stanęła. Powożący z kozia zeskoczył i do budy głowę wsadziwszy, tłómaczył jadącym, że musi tu się zatrzymać, ponieważ konie się zmęczyły, ponieważ trzeba je, gdy cokolwiek wytchną, napoić — i wreszcie, ponieważ trzeba się o dalszą drogi rozpytać.
O czwartej przyczynie, najgłówniejszej, to jest że chciał koniecznie wnętrze karczmy zwiedzić i gardło przepłukać — zamilczał dyskretnie.
Z karczmy wybiegł uprzejmy arendarz i przybyłych grzecznie pod dach zapraszał...
Podróżnych było czworo: mężczyzna, kobieta, chłopczyk pięcioletni i o rok młodsza dziewczynka