Chłopczyk miejski, więc śmielszy, zbliżył się do bosego, opalonego dzieciaka.
— Nie bój się — mówił, — chodź do nas, coś ci damy.
Dzieciak spoglądał wystraszonemi oczyma, ale nie ruszył się z miejsca.
— Chodź, chodź, dostaniesz karmelek... nie bój się...
W tej chwili ukazała się kobieta, widocznie matka małego, i pchnęła go dość energicznie, mówiąc:
— Ady, raku jeden, idź, kiedy grzeczne państwo chcą ci coś dać.
Dzieciak zbliżył się o kilka kroków, zatrzymał się, znów zbliżył z wyciągniętemu rączętami wreszcie pochwycił karmelek, uciekł i zniknął w konopiach, które rosły przy karczmie.
Niezadługo jednak pokazał się znowu, tym razem śmielszy trochę, ale jeszcze zdaleka się trzymał, za nim zjawił się drugi, trzeci i dziewczynka. Po kilku chwilach wahania się i boczenia, nieufność zniknęła, i bose dzieci w najlepszej harmonii zaczęły się bawić z wystrojonemi. Tymczasem Koguciński konie napoił i oświadczył, że jest do dalszej drogi gotów.
Bryczka, stosownie do informacyi arendarza, potoczyła się na lewo i zniknęła w tumanach kurzu. Przed karczmą pozostał arendarz i kilku chłopów.