kwitnęły bzy, jaśminy, nocami wyśpiewywały słowiki, wiatr grał na zielonych gałązkach, a we mnie też coś grało i śpiewało, nie pozwalało mi sypiać po nocach, wołało: wstawaj, biegnij, idź na łąki, do gajów, nad szemrzące strumienie, biegnij, zrywaj kwiaty, goń motyle... kochaj...
Kochaj!
Niechże kto bezstronnie osądzi, czy jest w tem sens?... Czy jest jaka logika, czy choćby cień zdrowego rozsądku?!
Zajmowałem dwa pokoiki w nizkim domku, który tonął w zieleni, do okien zaglądały kwitnące krzewy, dostawał się przez nie zapach kwiatów upajający, dziwny, nocną porą przez małe szybki wdzierał się promień księżyca.
Kiedy wieczorem przyszedłem do domu, to zamiast kłaść się na spoczynek, jak przyzwoity człowiek, siadałem przy otwartem oknie i marzyłem do świtu, do białego dnia niekiedy.
Jak nitka z kądzieli, wysnuwała się przędza moich marzeń, barwista niby tęcza, jaśniejąca blaskiem brylantów, upajająca jak zapach róż, a taka jakaś dziwna, taka dziwna... taka do mojego położenia nieodpowiedzialna i niestosowna... Po prostu zapominałem, kim jestem; bujałem w obłokach nie jak solidny człowiek i uczciwy dependent od rejenta, ale niby motylek, niby ptaszek, niby jakaś istota lekka, nie mająca żadnego pojęcia o życiu, o obowiązkach. Z czasem zaczęło to przechodzić w stan chroniczny.
Strona:Klemens Junosza - Wnuczek i inne nowelle i obrazki.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.
— 145 —