idę z nim nad rzekę, na łąkę, położę się pod olszyną, on koło mnie. Poczniemy sobie rozmawiać po swojemu, aż mnie sen zmorzy, jego zmorzy — uśniemy. Ja stary, lekko śpię, aby się ruszył jużem przebudzony, ale udaję śpiącego. On mnie ciągnie za rękę: — dziadziu, dziadziu... ja nic. To, panie, rak taki mądry, nie boi się nic, nie płacze, jeno mi prosto do oczów i palcami otwiera, a patrzy. Ja nie daję, on precz swoje — otworzę oczy — on się śmieje. Cieszy się, że dziadek patrzy...
— Pociechę macie?
— Bogu dziękować, mam... i wielką. Bo to, widzi pan, ja zawsze okrutnie za dziećmi byłem, myślałem o nich, zabiegałem z wielkim starunkiem. Najstarszej Marynie, jak ją za mąż wydawałem za Ignacego Dzięcioła, z Kobylina, tom jej gotowymi pieniędzmi dał akuratnie tyle, ile ta moja fortuna jest warta. Synowie sobie trochę krzywdowali; mówią: ojciec Marynie wszystko, a dla nas co będzie? A ja powiadam: — Nie szczekajcie, ojciec jestem sprawiedliwy, dostaniecie wszyscy podług równości. Jakoż starszy syn, Józef, z wojska przyszedł, żenić się chce. Dobrze. Upatrzyłem gospodarstwo porządne w Zawodziu, akurat tak jak to moje, kupiłem i mówię do Józefa: — masz, to twoje; nie krzywduj sobie, że Maryna więcej wzięła... Najmłodszy Walenty już nic nie mówił, bo widział, jako ojciec podług sprawiedliwości dzieciom daje; przyszedł na niego czas żenić się, mówię: dobrze — niech ci Pan
Strona:Klemens Junosza - Wnuczek i inne nowelle i obrazki.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.
— 12 —