Długo patrzyłem za odchodzącym. Widocznie przyśpieszał kroku, chciał co prędzej zanieść swój smutek tam, gdzie przez lat kilkadziesiąt wszelkie troski swoje zanosił, pod chłodne sklepienie kościelne, przed ołtarz... Słońce świeciło cudnie, na trawie jak łzy drgały krople rosy, pośmieciuchy i wróble goniły się po drodze, jaskółki niby błyskawice czarne migały nad wodą. Z wieńca lip potężnych wychylały się mury wiejskiego kościołka, na wysmukłej wieży jaśniał wtedy krzyż, odgłos sygnaturki rozchodził się w cichem, spokojnem powietrzu... W oddaleniu, pod lasem, stado bydła się pasło, pilnowane przez gromadę chłopaków, w których liczbie znajdował się i Maciuś.
Jaworek kilkakrotnie na las się obejrzał, przystanął i krzyż w powietrzu nakreślił.
— Niech cię Bóg błogosławi, mój wnuczku — rzekł — a ja samotny do kościoła pójdę, boć mam cię niby i nie mam cię już naprawdę. Samotny zostałem, jako on wróbel...