Spotkaliśmy się niespodziewanie po trzydziestu latach rozłąki. Od szkolnej ławy drogi nasze rozbiegły się; jego gdzieindziej, mnie gdzieindziej los rzucił; na korespondencyę czasu nie było, nie wiedzieliśmy wcale jeden o drugim, — aż nagle taka niespodzianka!
Było to na wsi, w końcu września, w domu staroświeckim, kryjącym się w zieleni obszernego parku.
Jesień wycisnęła już na roślinności piętno swoje, liście, świeże jeszcze niedawno i młode teraz mieniły się licznemi barwami, od miedzianej do blado-żółtej; coraz to który odrywał się od macierzystej gałązki, drżał w powietrzu i powoli opuszczał się na ziemię, na trawę, mchy, paprocie pod stopy drzew potężnych.
Kwiaty letnie skończyły już swoje krótkotrwałe istnienie, powiędły i poschły, zwarzone podczas chłodnych nocy. Trawniki i aleje coraz suciej zaścielały się spadłymi liśćmi, natura powoli i stopniowo rozbierała się do snu zimowego.