Wyszliśmy obadwaj do parku, aby porozmawiać swobodnie, przenieść się myślą w te dawno minione, a szczęśliwe chwile dzieciństwa, które długotrwałe, a prawie zawsze miłe dają wspomnienia.
Mały światek szkolny stanął nam żywo w pamięci i zdawało nam się, że mamy przed oczyma duże izby klasowe, ławki atramentem poplamione, scyzorykami porżnięte, długie kurytarze, dziedziniec i cały ten gmach, w którym lata nauki upływały i całe to społeczeństwo malców, do grona których należeliśmy niegdyś, jego wesela i troski, tryumfy i niepowodzenia, prace i zabawy.
Snuliśmy te wspomnienia, chodząc po obszernym parku, jesienne słońce zalewało ziemię blaskami, złociło wody sadzawki, kładło jasne promienie na drzewach, przeglądało się w szybach starego domostwa. W powietrzu snuła się biała przędza pajęcza, leciutka, delikatna jak jedwab; łagodny wietrzyk unosił i zarzucał na drzewa, na nas...
Usiedliśmy na ławce, w domu rozległy się dźwięki fortepianu.
Towarzysz mój drgnął.
— Zimno ci? — zapytałem.
— Przecież słońce świeci i jest najmniej ośmnaście stopni ciepła.
— A zdawało mi się, że masz dreszcze...
— W istocie... trochę, ale to nic...
— Chory jesteś?
Strona:Klemens Junosza - Wnuczek i inne nowelle i obrazki.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —