— Zapewne... taki stary! pokumany, spokrewniony z wieloma rodzinami w sąsiednich wioskach, znali go tu wszyscy.
— Cóż w tem za osobliwość; rodzina nieboszczyka zapłaciła, więc ksiądz mowę powiedział.
— Nie znasz księdza Andrzeja. Nie cierpi on wszelkich panegiryków pośmiertnych, i bywały wypadki, że chociaż dobrze chciano mu płacić, od mów wymawiał się. Tymczasem, na chłopskim pogrzebie palnął mówkę z własnej inicyatywy.
— Mocno żałuję, że nie należałem do liczby słuchaczów.
— Zapewne, z twego punktu widzenia rzeczy była to mowa świetna. O nieboszczyku powiedział niewiele, ale mówił, jakiem powinno być życie i postępowanie chłopa. Pod względem krasomówczym była to rzecz piękna, aczkolwiek wyrażona w sposób dziwnie prosty i przystępny.
— Wiesz, Stasiu, już z opowiadania twego pokochałem księdza Andrzeja, widzę, że to prawdziwy przyjaciel ludu.
— Et! — rzekł Stanisław, machając ręką — cóż z tego? Gdzie owoce jego pracy?
— On nie pyta o owoce; sieje tylko zdrowe ziarno; niech pięćdziesiąt ziarn zmarnieje, a pięćdziesiąt wyda zbiór dobry, on będzie szczęśliwy.
— O czem tak panowie rozprawiacie — rzekła, wchodząc, sędzina — przepraszam, że tak długo byłam nieobecną, ale gospodyni trzeba wybaczyć. Chodźcież do stołu.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/100
Ta strona została skorygowana.