turalnie robiłem wszystko, co mogłem, żeby pana Edwarda dobrze przyjąć.
— Czy już odjechał? — spytała sędzina.
— Prosił o konie na nocny pociąg i pojechał... czemu się wcale nie dziwię. Zapowiedział jednak, że niedługo powróci.
— Zapewne, że powróci, choćby dla samej sumy.
— Tak, tembardziej, że jest to człowiek niezamożny, a ten fundusz, który przychodzi na niego drogą spadku, to jest owa suma na Zielonce, jest zapewne całym jego majątkiem.
— A cóż ten pan robił dotychczas?
— Pracuje na drodze żelaznej. Jest to technik.
Pan Jan zamyślił się przez chwilę, potem skierował rozmowę na inne kwestye, opowiadał o pobycie swoim za granicą, o różnych fabrykach, które zwiedzał, nareszcie zwierzył się przyjacielowi z zamiarem założenia zakładu przemysłowego.
Stanisław uśmiechał się z wyrazem pewnego powątpiewania.
— To jest konieczne — mówił pan Jan — dotychczas zamało zajmowaliśmy się przemysłem, ztąd też wszystkie fabryki są w ręku niemców, tak jak handel w ręku żydów. Znośniej z tem było jeszcze wówczas, kiedy ziemia, niewymęczona i niewyczerpana jak dzisiaj, rodziła bez nakładów, obfitość lasów dawała na zawołanie pieniądz, a chleb był tańszy i ludzi mniej niż dzisiaj. Teraz, inne są czasy, powinniśmy pomyśleć, że ludzi już jest dużo, a ziemi nie przybywa. Chłop-gospodarz grzebie się jako tako na swoim kawałku
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/103
Ta strona została skorygowana.