Stanisław i panna Marta pośpieszyli na przywitanie gościa. Sędzina podniosła się z kanapy, panowie powstali od kart.
— Nie przeszkadzajcie sobie — mówił ksiądz — ja tu z panami pogawędzę, a przedewszystkiem pilno mi pana Jana zobaczyć. Lubię ludzi wracających z obczyzny, zwłaszcza jeżeli z niej swoim co dobrego przynoszą. Chodźże-no tedy, panie Janie, opowiadaj nam, mów. Byłbym sam do was przyjechał, ale z powodu zajęcia nie mogłem. Zawsze coś wypadnie: ludzie rodzą się, żenią, umierają, chcą się spowiadać lub modlić, a ksiądz dla wszystkich na każde żądanie być musi. Zróbże, panie Janie, dla starego ustępstwo i opowiedz-no swoje dzieje i zamiary, bom ciekawy bardzo, jak każdy starowina, mój młody przyjacielu...
Pan Jan przysunął się z krzesłem bliżej i opowiadać zaczął, ale nie szło mu jakoś; czuł ciągle na sobie magiczny wpływ spojrzeń czarnych oczu, które wciąż zwracały się ku niemu.
Zdaje się, że panna Marta dostrzegła te spojrzenia i ich wpływ, bo posmutniała jakoś, i może obrażona, trzymała się od sędzica ciągle zdaleka, starając się innymi tylko gośćmi zajmować.
Po kolacyi, goście znów się znaleźli w salonie, drzwi wychodzące do ogrodu były otwarte. Przez nie dolatywał zapach kwiatów i szmer nocy letniej.
Zachwyceni pięknością wieczoru, goście wyszli na werandę — wszyscy, oprócz panów w karty grających
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/111
Ta strona została skorygowana.