i panny Kintz, która otworzyła fortepian i uderzyła kilka akordów.
Z pod jej palców popłynęła jakaś dumka dziwnie rzewna, tęskna, rozmarzona, jak echo pieśni brzmiącej daleko na stepach, pieśni starego lirnika, opiewającego smutne dzieje. Później tony wzmacniały się, potężniały, rosły, wybuchnęły burzą akordów, w których słychać było jak gdyby odgłos gromów, jęków i przekleństw... nareszcie i gromy ucichły i ustąpiły miejsca poważnym tonom modlitwy.
Podczas gdy rozlegały się dźwięki muzyki, wszyscy milczeli — panna Marta zadumana przechadzała się po alei, nawet pan Onufry, który chwilowo od kart był wolny i znajdował się na werandzie, ani jednem słowem nie przerwał milczenia...
Ksiądz Andrzej szepnął do sędziny:
— Artystka...
Pan Jan przetarł ręką blade czoło, jak gdyby chciał odpędzić myśli, na gwałt się do głowy cisnące.
Gdy ostatnie dźwięki ucichły i rozpłynęły się w ciszy nocy letniej, panna Kintz skinęła na ojca i szepnąwszy mu kilka słów do ucha, zaczęła się do odjazdu zabierać. Sędzina, wymawiając się bólem głowy, również chciała odjechać.
Panna Marta, zazwyczaj bardzo gościnna, dziś jednak nie zatrzymywała nikogo.
Naprzód odjechał Kintz z córką, potem sędziostwo z synem, za nimi reszta towarzystwa. Pozostali tylko domowi, ksiądz Andrzej i pan Onufry.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/112
Ta strona została skorygowana.