Ten ostatni gawędził z panem Stanisławem i osuszał butelkę, która mu jakoś dziwnie przypadła do gustu; ksiądz Andrzej zaś, usiadłszy przy Marci, prowadził z nią rozmowę.
— Posmutniałaś mi, dzieweczko — rzekł łagodnie — a i ten twój pan Jan dziwnie był roztargniony. Czy zaszło co pomiędzy wami?
— Zkąd znowuż?! Smutna jestem to prawda, bo mnie nieznośnie głowa rozbolała... a co się tyczy pana Jana, którego nie wiem z jakich powodów ksiądz kanonik nazywa moim, cóż mam powiedzieć? Nie zaszło pomiędzy nami nic, gdyż, co prawda, nie rozmawialiśmy nawet z sobą...
— Że też to wy młodzi zawsze musicie się sprzeczać.
— Sprzeczać?
— Co w bawełnę owijać? Dotychczas nie miałaś przedemną tajemnic i w duszy twej czytałem jak w książce otwartej, zkądże dziś te półsłówka, Marciu? Sądziłem, że dziś właśnie zastanę cię ożywioną, wesołą, zajętą panem Janem.
— Pan Jan...
— Aha, mościa panno, mam cię wreszcie! Już! teraz wiem o co idzie... Ale jesteś w błędzie, gotów jestem za sędzica ręczyć.
— Nie należy za nikim zaręczać zbyt pohopnie.
— No, no; nie martw się, kochanie; przecież, jako młody człowiek, dobrze wychowany, nie mógł uciec od panny, gdy ta rozmawiać z nim chciała.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/113
Ta strona została skorygowana.