— Czyż mi o to idzie?
— Przypuśćmy, że nie; a wiesz, na czem się to skończy? Sędzic przyjedzie, przeprosi, rączki ucałuje i będzie święta zgoda.
— Nie jestem jego babką, ani ciotką, żeby mnie miał po rękach całować.
— Ale możesz być jego żoną.
— Ja? Bardzo wątpię.
— Przecież jesteście jakby po słowie...
— Nigdy nie mówiliśmy o tem.
— Widzę, że się gniewasz na niego nie żartem, tem lepiej, moja Marciu, tem lepiej. Dowód to, że go kochasz...
— No; si finis bonus, laudabile totum! — zawołał głośno pan Onufry. — Co znaczy: gdy ostatnia flasza jest dobra, wszystko było dobre; a że było dobre to gotów jestem ogłosić coram populo, czyli na środku rynku. Żałuj, księże Andrzeju, żeś nie pił... A teraz ruszajmy. Szymon od pół godziny drzemie na koźle przed gankiem, a mój Jędrek ziewa aż tu słychać. Pojedziemy razem, kanoniku, na mojej bryce trochę ci będzie wygodniej. Wypuszczajmy się tedy ex nexu, czyli wynośmy się za drzwi, ucałowawszy poprzednio rączki naszej gosposi. Co się zaś tyczy twojej, panie Stanisławie, propozycyi, to zaskoczyła mnie ona ex abrupto, czyli jak piorun z pogodnego nieba; dajże mi więc kilka dni do namysłu...
— Cóż to za propozycya? — spytała panna Marta.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/114
Ta strona została skorygowana.