Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

— To prawda... ale gdy się komu zastępuje matkę, to poświęcenie nie powinno znać granic.
To powiedziawszy, pani ciocia przymrużyła powieki w ten sposób, jak gdyby chciała usnąć.
— Pan, zdaje się, także niedawno do kraju powrócił? — spytała Iza pana Jana.
— Niedawno, rzeczywiście.
— Podróżował pan dla przyjemności?
— Ale gdzież tam, dla prozaicznych celów... uczyłem się trochę, a potem zwiedzałem fabryki.
— Ideały dzisiejszego wieku, kominy fabryczne i warsztaty!
— Śmieje się pani z tego?
— Broń Boże. Przeciwnie, ja to uwielbiam tak samo, jak jeślibym żyła temu lat trzysta, uwielbiałabym jakiego olbrzyma, zakutego w stal i trudniącego się rozbijaniem ciężkiego miecza na głowach swych nieprzyjaciół. Człowiek, mojem zdaniem, musi płynąć z prądem czasu, szczęśliwy, jeżeli ten prąd uda mu się trochę wyprzedzić, zgubiony, gdy przeciwko niemu się zwróci. Z tych powodów nietylko nie wyśmiewam ludzi, którzy stosują się do ducha czasu, lecz, przeciwnie, mam dla nich szacunek i sympatyę.
Otyła ciocia, może pod wpływem tego przemówienia, a może też dzięki rozmyślaniom o poświęceniu się dla Izi, wpadła w tak głęboką zadumę, że można ją było wziąć za sen.
Panna Iza spostrzegła to i wstając z krzesła, rzekła do sędzica: