czajnego... a jednak suma tych prac i czynności powszednich tworzy względne szczęście społeczeństw...
— Mogłabym się o to posprzeczać, lecz ustępuję i gotowa jestem uchylić czoło przed owemi czynami zwykłemi, które, jak pan powiadasz, tworzą szczęście ludzkości... ale co do uczuć, o panie! to zupełnie inna historya.
— I te przecież, ściśle biorąc...
— A nie! nie! nigdy. Uczucie, według mego przekonania, nie może być czemś zwykłem, pospolitem. Nie! ja wyobrażam je sobie jako burzę, wstrząsającą całem istnieniem człowieka, jako największe szczęście, lub nieszczęście.
— Czy wolno pani zadać jedno niedyskretne pytanie?
— Proszę.
— Czy pani kiedy kochała?
— Nie. Odpowiadam najzupełniej otwarcie i szczerze. Spotykałam już w życiu wielu ludzi, mieliśmy liczne znajomości, nie brakło też i takich, którzy ubiegali się o moją rękę, czy też o majątek może; ale wszyscy byli mi zupełnie obojętni, przesunęli się przed memi oczami, jak szereg figurantów na scenie, ale żaden nie pozostawił mi nawet wspomnień. Patrzyłam na nich z daleko mniejszem zajęciem, aniżeli na piękne widoki natury, bo w tych znajdowałam coraz nowe kombinacye linij, barw, świateł i cieni, bo widziałam w nich pewien urok... Może to i lepiej — rzekła jakby sama do siebie półgłosem. — Może i lepiej przejść tak przez życie spokojnie, cicho... przesunąć się po niem, jak łód-
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/123
Ta strona została skorygowana.