— Czyż wiemy, co nam przyszłość przyniesie? Wszakże i ta róża, którą trzymam w ręku, przed chwilą była jeszcze pełną życia, a niedługo zwiędnie i porzucona zostanie, jak śmieć niepotrzebny. Biedna róża!
— Jeżeli pani ubolewa nad jej losem, to można ją zasuszyć w zielniku lub książce... zawsze to będzie przedłużeniem jej egzystencyi.
— Nie... ja jej zgotuję los jeszcze gorszy... ofiaruję ją panu.
To mówiąc, podała sędzicowi wspaniały kwiat o ciemno-krwistej barwie.
— Przynajmniej nie z mojej ręki zginie — dodała.
— Nie będę surowym wykonawcą wyroku — odpowiedział — uwiężę ją tylko na czas nieograniczony.
— Jak pan chcesz... Chodźmy tędy, przez tę wązką dróżkę, wijącą się wśród czarnych świerków; o kilkaset kroków ztąd park się kończy i można podziwiać całą okolicę. Jezioro gładkie, lazurowe, spokojne.
— Jak serce samotnicy? — zapytał pa Jan.
— Tak, a po zanim widać wieżyczkę kościoła w Komornie, śpiczastą, jak pańska złośliwość.
— Nie ubliżaj pani... wieżyczce.
Z miejsca, w którem park się kończył, widok był bardzo piękny. Ogromne jezioro, do połowy otoczone lasem, Komorno z kościołkiem, chaty rozrzucone na wzgórzach i obszerne pola tworzyły nader malowniczy krajobraz.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/125
Ta strona została skorygowana.