— Proszę mateczki — rzekł pan Jan nieśmiało — zdawało mi się, że wypada być u Kintza. Tak mnie serdecznie zapraszał... i nawet przyrzekłem mu, że będę. Musiałem więc słowa dotrzymać, a ponieważ nie zastałem w Zielonce nikogo, więc...
— Pojechałeś do Bogatego?
— Tak, mateczko.
— I tam byłeś aż do tej pory?
— Cóż miałem robić? zatrzymywali... prosili...
Sędzina bacznie spojrzała synowi w oczy.
— Słuchaj-no, Jasiu — rzekła, siadając na szezlongu — chciałabym się z tobą szczerze, jak matka z synem, rozmówić.
— Proszę mateczki — rzekł z niechęcią.
— Są kwestye, w których naturalnie wola twoja jest decydującą, ale nie zaszkodzi wysłuchać życzliwej rady...
— Coś mateczka bardzo poważnie zaczyna, aż się boję...
— Moje dziecko, od chwili, kiedy ujrzałeś światło dzienne, aż do dnia dzisiejszego, kiedy opieka matki może ci nie jest potrzebna, traktowałam cię zawsze bardzo poważnie. Zapewne kiedyś, gdy mieć będziesz własne dzieci, zrozumiesz to i ocenisz lepiej, niż dziś. Ale nie o to idzie, zostawmy te ogólniejsze kwestye na kiedyindziej, teraz zajmijmy się bieżącą...
— O, mateczko! musiałem coś bardzo przeskrobać, kiedy się na takie kazanie zanosi.
— Nazywaj to jak ci się podoba; usłuchaj lub nie usłuchaj, to od twej woli zależy. Jesteś już mężczyzną
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/133
Ta strona została skorygowana.