liśmy wszyscy troje razem, aż do punktu, w którym rozchodzą się drogi... oni pojechali do Bogatego, a ja do państwa.
Do altanki wbiegł parobek z doniesieniem, że wół nagle zachorował.
Pan Stanisław poszedł do obory, pan Onufry, jako stary gospodarz i znawca, także za nim podążył, a Zielski, rozumiejąc dobrze, że po tem, co słyszała przed chwilą, panna Marta pragnie być samą, dyskretnie opuścił altankę.
Panna Marta przez chwilę siedziała w zamyśleniu, potem rozśmiała się gorzko — i wyszedłszy z altanki, udała się do głównej alei ogrodu.
Tam było cicho, spokojnie. Wieczór się już robił. Po twarzy zawiedzionego dziewczęcia spływały grube łzy.
Był to płacz cichy, bez łkań i bez jęków, płacz, który w cierpieniu ulgę i uspokojenie przynosi.
Przeszła kilkakrotnie przez aleję i usiadła na ławeczce pod lipą, pragnąc przez chwilę samą pozostać, lecz usłyszała odgłos ciężkich kroków i dostrzegła, pomimo panującego już zmroku, pękatą postać pana Onufrego.
— Już panowie wrócili — rzekła, wstając — proszę do pokoju. Nieuważna jestem, zapomniałam o obowiązkach gospodyni.
— Wróciłem tylko ja sam — rzekł pan Onufry głosem drżącym i nie tak pewnym, jak zwykle.
— A Staś z panem Zielskim?
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/155
Ta strona została skorygowana.