— Przyrządzają lekarstwo, którem zaordynował, pomoże niezawodnie...
— Chodźmy i my do nich.
— Panno Marto, najłaskawsza pani dobrodziejko, błagam panią o jedną wielką a wielką ofiarę.
— O co? — zapytała zdumiona.
— O chwilkę cierpliwości... pięć, dziesięć minut czasu. Chciałem, to jest pragnąłem, a raczej pragnę coś pani powiedzieć... ale nie wiem jak zacząć? quo modo? co znaczy: żem języka całkiem zapomniał...
— Przerażasz mnie pan!
— Dalibóg, panno Marto, ja sam jestem przerażony śmiałością mego pomysłu, alem go rozważył dokładnie, w głowie i w sercu. Panno Marto dobrodziejko, błagam, żebrzę, wysłuchaj! Ja zawsze byłem dla pani z przyjaźnią, z rewerencyą, z uwielbieniem, ale póki nieboszczka Biedulska żyła, tom wszystkie afekta w sercu tłumił! gdyż... no gdyż, vana sine viribus ira, co się tłumaczy: nie było z czem wojować! Gdy jednak niespodzianym zbiegiem okoliczności spadło mi kilkadziesiąt tysięcy jak z nieba... przyszedłem do konkluzyi, że mógłbym sobie i komu szczęście zapewnić.
— Ach! więc?
— Panno Marto, nie jestem pierwszej młodości, ale jak się wyświeżę, tom do ludzi podobny, chleba mi nie brak, będę cię kochał, wielbił, proszek przed tobą zdmuchiwał...
— Panie! to niepodobieństwo!
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/156
Ta strona została skorygowana.