— Wierz mi, wierz mi zawsze! — mówił, okrywając pocałunkami drobne jej rączki.
— Ja wiem, że u twoich rodziców łask nie mam, ale mniejsza o to. Zejdziemy im z oczu i będziemy szczęśliwi. Ojciec spełni każde moje życzenie, a nawet każdy kaprys. Wyjedziemy ztąd, naprzód do Warszawy, a później zobaczymy... Ty przyjedziesz za nami. Wynajdziesz jakikolwiek pozór... Albo lepiej nie... Zróbmy inaczej. Ja z ojcem wyjadę za dwa tygodnie, ty zaś wcześniej... w Warszawie czekaj na nas, o dniu przybycia zawiadomię cię listownie...
— Napiszesz do mnie?!
— Dlaczegóż nie miałabym napisać?... Dziś nie będę zatrzymywała cię u nas, jedź i urządzaj się tak żebyś na nas w Warszawie oczekiwał.
— Więc nie zobaczymy się już przed wyjazdem?
— Nie... nie chcę tego.
— Ależ pozwolisz mi się przecież pożegnać...
— Żegnam cię teraz... jedź.
To mówiąc, podała mu rękę. Pochwycił ją, chciał przyciągnąć ku sobie, lecz ona zręcznym ruchem wysunęła się z rąk jego.
— W Warszawie — rzekła z uśmiechem — w Warszawie.
— Nie wrócimy teraz do cioci?
— Owszem, ale z warunkiem, że rozmawiać będziemy tylko o pogodzie, lub jeżeli pan wolisz, o sztuce.
— Jesteś nieubłagana...
— A pan nudny... Umówiliśmy się już raz, po cóż więc powtarzać rzeczy znane. Pomyśl pan lepiej
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/166
Ta strona została skorygowana.