rzucam. Wola twoja, mój Jasiu, chociaż powiadam ci, że głupstwo robisz. Brać kiedy dają, to zasada... Podobno w drogę się wybierasz?
— Chciałbym istotnie na jakiś czas wyjechać...
— Cóż, skoro chcesz, jedź z Bogiem. Przykro mi będzie, bom się spodziewał, że już nas nigdy nie opuścisz; dorosły jesteś, nie mogę cię przecie trzymać za połę.
— Muszę, kochany ojcze...
— Wiem, wiem, że musisz i dlatego żałuję cię. Byłem i ja przecież młodym niegdyś, znam więc taki „mus”... oj znam lepiej może, niż ci się zdaje, i wiem, że cię nic nie powstrzyma.
Syn milczał, ojciec zafrasowany przechadzał się po pokoju.
Po chwili odezwał się:
— Słuchajże-no, mój Jasiu, cóż teraz będzie z naszemi projektami? Czy kazać zwozić materyał na budowę fabryki? Czy traktować z panem Onufrym o te torfowiska nad rzeczką, co do których Staś miał go wyrozumieć. Zostawiasz mnie tu samego, nie będę wiedział, jak się rządzić.
— Możeby ojciec mógł...
— O! nie, nie, mój Jasiu, twój ojciec do tego niezdolny. Zaorać, zasiać, zebrać, wreszcie sprzedać i oddać Weronisi pieniądze to potrafię, ale fabryki wznosić, zakładać je, prowadzić, nie moja to rzecz. Nie znam się na tem, i choćbym chciał cię tu zastąpić z duszy całej, nie potrafię. A powiedz, jak długo twoja podróż potrwa?
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/171
Ta strona została skorygowana.