Ksiądz Andrzej niedomagał. Od tygodnia już prawie nie wychodził z domu, a nawet kazał Szymonowi do drynduli zaprządz i po doktora pojechać.
Dziad oponował.
— Proszę jegomości — mówił — po co? Albo doktorzy co pomogą? Oni aby jeno prędzej duszę z człeka wypędzić. Może lepiej skoczę do Walentowej, ma ona takie ziele, że czy od łamania, czy od kolek, czy od najgorszej słabości... jedyne! Tylko żeby przyłożyć, albo okadzić, albo nagotować i dać na ten przykład w szklance, to jakby ręką odjął.
— Co ty się tam znasz, mój Szymonie!
— Ha, jak kazano tak się zrobi, ale zawdy ja wpierw do Walentowej skiknę.
— Nie skakaj, boś stary, ledwie łazisz — rzekł z uśmiechem ksiądz.
Ale Szymon na przymówkę nie zważał; „skiknął” i przyniósł pęk ziela różnego, związany łykiem lipowem.