— Być może, lecz nie pokazuje po sobie. Umie skryć w głębi serca to, co jej dolegać może... i nierada dzielić się swoją boleścią z obcemi.
— Może dlatego tak sympatyzujecie ze sobą, moje panie.
— Nie sądzę, żeby tylko dlatego. Ja zresztą nie mam nic do ukrywania, żadne wielkie smutki mnie nie trapią.
— Naprawdę? — rzekł ksiądz, patrząc jej przenikliwie w oczy.
Panna Marta zarumieniła się trochę. Pan Stanisław z Onufrym przeszli do drugiej stancyjki, aby obejrzeć jakąś nową książkę.
— Słuchaj-no, moja Marciu — rzekł ksiądz Andrzej — mówiłaś mi, że ci żadne smutki nie dolegają, prawdaż to? — dodał przyciszonym głosem.
— Nie wiem sama, co na to pytanie odpowiedzieć.
— Szczerze, moje dziecko, jak zawsze. Dotychczas nie miałaś przedemną tajemnic.
— Nie mam też i dzisiaj, księże Andrzeju. Są zmartwienia, to prawda, ale któż ich niema? Kiedy ksiądz życzy sobie szczerego z mojej strony wyznania, to przyznam, żem w ostatnich czasach przebolała dużo... Rzeczywiście żal mi było złudzeń i marzeń, które pod zimnem tchnieniem rzeczywistości rozwiały się i zniknęły, jak mgła. Wstyd mi to powiedzieć, ale w pierwszych chwilach czułam się bardzo zgnębioną... płakałam.
— Biedne dziecko!
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/183
Ta strona została skorygowana.