gu i łasce nieboszczki ciotki Biedulskiej mam, na gospodarstwie znam się jako tako... więc czegóż chcecie jeszcze? Będę strzegł i pilnował jak swojej własności, jeden kołek w płocie nie zginie, ratę zapłacę z góry, jeszcze wam do Warszawy przyślę kartofli i kapusty, żebyście tam na bruku z głodu nie pomarli. A jak zajęczynę zastrzelę, to również miło mi będzie wyobrazić sobie, że go chrupią śliczne ząbki panny Marty.
— Wiesz co, panie Onufry — rzekł ksiądz — że mówisz jak z księgi.
— Taka jest moja inklinacya, czyli klin, który mi w głowę wszedł. Decydujcież się tedy, bo bis dat qui cito dat, co znaczy: dobry bigos ale póki gorący.
— Wiesz co, panie Stanisławie — rzekł ksiądz — propozycya jest warta bliższej rozwagi.
— Co to rozwagi?! — krzyknął zaperzony pan Onufry — jedziemy w tych dniach do regenta i po wszystkiem! Myślicie może, że zbogacić się na was pragnę? Boże uchowaj! Oto, poprostu, chcę tylko, aby majątek nie dostał się w ręce jakiego spekulanta, któryby go obniszczył i zmarnował.
— Dziękuję panu — szepnęła Marcia.
— A, panno Marto dobrodziejko, niema za co! Dalibóg niema za co! To, co robię, wypływa z egoistycznych pobudek... chcę się pani przysłużyć, a to mi właśnie sprawia najwyższą przyjemność. Z waszej Zielonki tylko tyle mieć chcę, aby koszta powrócić, co mi się może przy Bożej pomocy uda... Zostawcie mi ją więc, a sami jedźcie sobie nietylko do Warszawy, lecz nawet do Antypodów, jeżeli wam to do szczęścia
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/189
Ta strona została skorygowana.