Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

chwili basowy głos jego zmieszał się z ogólnym chórem nabożnych lamentów.
Arendarka tymczasem, ziewająca, w czerwonej spódnicy, krzątała się koło komina, zajęta przygotowaniem śniadania dla tak licznej czeredy; w kącie izby karczemnej wędrowny druciarz, odłożywszy na bok wiązkę pułapek na myszy i drobnych naczyń blaszanych, łatał sobie kierpcie, w długich wędrówkach podarte — i zukosa rzucał przelotne wejrzenia na żydów, kiwających się zawzięcie w modlitewnej ekstazie.
Słońce jaśniało już we wszystkich blaskach swego majestatu i złociło drobne szybki w oknach plebanii, tysiące pszczół z głośnym brzękiem uwijało się pomiędzy gałęźmi lip kwitnących, jaskółki za muszkami goniły, bocian klekotał na gnieździe, a z dzwonnicy kościelnej rozbrzmiewał melodyjny głos dzwonu...
Ładny kościołek, na niewielkim wzgórzu stojący, panował nad całą okolicą, malowniczą, posiadającą ów smętny a pełen poezyi urok, równinom tylko właściwy.
Wioska była dość duża — białe chaty, słomianemi strzechami kryte, chowały się pod cieniem lip rozłożystych; w ogródkach czerwieniły się wiśnie, drażniąc apetyt wróbli, wilg i wiejskich dzieciaków, które wdrapywały się na płoty chróściane, aby zerwać smaczny — i zapewne zakazany — owoc.
W karczmie rejwach był wielki. Żydzi, wysłuchawszy relacyi Borucha, wszczęli między sobą spór żywy: gestykulowali, krzyczeli i wogóle znać było, że są pod wpływem jakiegoś niepowodzenia lub zawodu.