Przeszedł rok czasu...
Wszystko szło po dawnemu, ludzie orali, siali, zbierali — ale wśród kółka naszych znajomych było posępnie i smutno. Sędzina, zamknięta w sobie, poważna i milcząca; sędzia zmartwiony, wzdychając ciężko za swoim jedynakiem; ksiądz, sprawami swego powołania zajęty, rzadko kiedy Komorno opuszczał, a pan Onufry osowiał jakoś dziwnie i sposępniał, i nawet przysłowiami już nie tak hojnie szafował.
Czasem zbierano się na probostwie lub u sędziego na wista — i to była cała rozrywka i zabawa.
Brakowało w tem kole młodych; nie rozbrzmiewały też śmiechy wesołe, nie słychać było dźwięcznych świeżych głosów, ani muzyki. Któż miał się śmiać i bawić?
Sędzic od roku nie pokazał się w domu; panna Marta z bratem zamieszkała w Warszawie, a o wesołej niemeczce nawet nie wspominano wcale. Bogate sprzedali. Czynności tej dopełnił plenipotent, a nowonabywcami stali się w części koloniści niemcy. W śli-