Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/197

Ta strona została skorygowana.

Rzekłszy to, sędzia usiadł przy stole, oparł głowę na rękach i zadumał się.
Rozmyślał długo i wzdychał ciężko, aż go dopiero przybycie sędziny z tych medytacyj wyrwało.
Przy obiedzie sędzina odezwała się:
— Mój drogi, zdaje mi się, że widziałam na grobli powracającego ztąd Borucha. Czy wstępował tu?
Sędzia poczerwieniał, jak burak.
— E, nie! — rzekł — a raczej był... Tak, w samej rzeczy, zdaje mi się, że był... Był... był...
— Co chciał od ciebie?
— Cóż żyd może chcieć? Pytał o zboże, tego owego...
— Miał zamiar co kupić? — pytała, patrząc bystro w oczy mężowi.
— Niby... coś tam przebąkiwał o jęczmieniu...
— Przecież nie mamy na sprzedaż.
— To jest... omyliłem się... on mówił o owsie... ale dlaczego tak się dopytujesz o Borucha, moja Weronisiu? Był to był... niech tam; od tego on żyd, żeby po dworach jeździł.
— O! bez żadnej specyalnej myśli... tak sobie... i dziwię się nawet twoim wymijającym odpowiedziom.
— Ja też bez żadnej myśli... także tylko tak sobie.
Na twarzy sędziny ukazał się uśmiech przelotny.
— Nie mówmy już o tem — rzekła — cóż mnie zresztą Boruch obchodzi?
— I mnie niewiele, jak cię kocham, Weronisiu, bardzo mało... nawet, jeżeli mam prawdę powiedzieć, wcale nic... Żyd, jak wszyscy żydzi...