— Ale owies?
— Owies?.. zapewne, na cóż go siejemy? ale ze sprzedażą niema się co śpieszyć, ceny później będą lepsze... Zresztą, Bogiem a prawdą, moja duszko, przecież pieniędzy nie potrzebujemy.
Sędzina znowu spojrzała mu w oczy.
— Naprawdę? — zapytała.
— To jest, uważasz duszko... niby tak i niby nie... gwałtu niema... ale gdyby tego... to proszę cię, zawsze niby coś sprzedaćby można; ale, ale zapomniałem ci też powiedzieć... Jasiek z poczty przyjechał.
— Są listy?
— To jest niby są... a właściwie jest jeden do ciebie; zdaje mi się z Warszawy...
— Dajże mi go, mój mężu.
— Zaraz... schowałem do biurka... w tej chwili ci go przyniosę.
— Oh, nic pilnego, dokończmy obiadu... sądziłam, że przy sobie masz ten list.
Sędzia zaczerwienił się znowuż.
— Masz dziś silne kolory... — zauważyła.
— To nic, moja duszko, nic... to tak zwykle gorąco mi trochę... ale zaraz ci dam ten list.
To mówiąc, kontent, że się może na chwilkę przynajmniej z pod śledztwa uwolnić, poszedł i przyniósł list.
Sędzina rzuciła okiem na adres i rzekła z westchnieniem:
— Istotnie z Warszawy... od Marci.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/198
Ta strona została skorygowana.