Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/239

Ta strona została skorygowana.

gam, że na ławeczce oddalonej siedzi jakiś człowieczek stary, przygnębiony — ot dziadowina. Sądziłem, że to jakiś emeryt, myślę sobie więc siąść koło niego, i wszcząć gawędkę. Jakoż zbliżam się — i spostrzegam, że ten dziadowina, to znajomy, ex-sąsiad!
— Któż taki?
— Ano — ów pan Kintz, niemiec, który mieszkał w Bogatem.
— Kintz?!
— Tak jest... tak. On sam we własnej osobie; ale taki jakiś pobladły, taki zmizerowany, żeby go jak przypuszczam, nawet rodzona matka nie poznała...
— Cóż mu się stało?
— Ano... czekajcież, opowiem. Zbliżyłem się do niego, przywitałem... o mało się nie rozpłakał. Mówił, że mu tak było w naszej okolicy dobrze, spokojnie... że nie może odżałować tego, iż nasze strony porzucił. Był to, co prawda, żal post festum, co znaczy: musztarda po obiedzie, ale zawsze żal. Nie wyjawiał wprawdzie, co mu dolega, odzywał się półsłówkami i półgębkiem; ale ze słów jego przebijała gorycz. W gruncie rzeczy, co mnie tam ostatecznie mógł obchodzić ten niemiec i jego zmartwienia?! ale natura szlachecka taka już jest, że z płaczącymi musi płakać, choćby to nawet był krokodyl, bo każdy smutek budzi współczucie. Przysiadłem się tedy do szwaba, zacząłem go badać, zachodzić okolicznie ztąd i zowąd — aż nareszcie zaprosiłem na lampeczkę...
— To twoja metoda, panie Onufry — odezwał się sędzia.