scowych ludzi klienteli prawie żadnej nie miał, tylko, że Komorno przy dużym trakcie leżało, więc na przejezdnych zyski swoje odbijał. Tu była sławna z dobroci na całą okolicę woda, więc każdy z przejeżdżających zatrzymywał się dla napojenia koni, a przy tej sposobności gościnną austeryę Pinkusa odwiedzał. Pinkus więc grosze zbierał i żył, chociaż zawsze na ciężkie czasy i na ludzi paskudnych wyrzekał.
Wygłaszając takie pesymistyczne poglądy, rudobrody Pinkus zerkał jednem okiem na plebanię, jakby w jej ścianach winowajcy chciał szukać.
— Pfe! pfe! — mówił — to jest świat, to ludzie są! Żeby moje wrogi taki świat widzieli...
Zapalał fajkę, spluwał i, siedząc na przyzbie karczemnej, wyglądał, czy nie nadjedzie podróżny z jakiego lepszego, nie tak bardzo jeszcze zepsutego świata...
Trakt uczęszczany był, do dużego miasta prowadził, podróżni więc jedni za drugimi dążyli — i Pinkus w pesymistycznych rozmyślaniach swoich często przerwę, a w niej otuchę i pocieszenie znajdował...
Blizko południe już było, gdy arendarz, na przyzbie siedząc i spoglądając na drogę, dojrzał wędrującego Szymona. Poznał odrazu, że dziad w dalszą podróż się wybrał, gdyż wielki kij sękaty miał w ręku, tłomoczek trzymał pod pachą i szedł zamaszyście, na nogę cokolwiek utykając.
Za Szymonem pies kusy pośpieszał, ze łbem ku ziemi zwieszonym, ponury, nie zaczepiając nawet kaczek, które się nad rowem rozsiadły.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/24
Ta strona została skorygowana.