— Jakbyś sąsiad wiedział, że metoda, której sam przecież próbowałeś nieraz... metoda wcale dobra, poczciwa... notandum, jeżeli wino nie kwaśne. Kintz zna Warszawę na wylot, więc zaprowadził w zacne miejsce, na Stare Miasto, do kamienicy, w której sieni wisi u sklepienia okręt, bardzo foremny, a w izbie są pod ścianami ławy staroświeckie, starsze od nas wszystkich...
— Znam ja te ławy, znam! — rzekł sędzia.
— Nie wątpię o tem... któż ich nie zna? Otóż tam, do owego asylum, czyli, jaśniej mówiąc, handelku, poszliśmy z Kintzem. Miałem trochę czasu... więc gadu gadu, a buteleczka na stół. Otóż, że wino, dobre zwłaszcza, ma moc rozwiązywania języków, więc się niemczyk wygadał: że duże straty poniósł, że go zmartwienia trapią, że mu życie obrzydło. Wzdychałem wraz z nim, i nie kłamię, że nie jedna łza wpadła w moją lampkę.
— Ale cóż za powód zmartwień pana Kintza? — zapytała sędzina — chyba zbankrutował, albo mu się jaki interes nie powiódł? O ile wiem, zajmował się różnemi finansowemi sprawami.
— Pani dobrodziejko — odrzekł pan Onufry — on nie zbankrutował; lecz okradziono go szpetnie. Wszystką gotówkę zabrano mu z domu.
— Kto?
— Był taki przyjaciel; ale nad straty pieniężne większe miał zmartwienie z powodu córki...
— Przecież podobno za maż wyszła? — odezwała się Marcia.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/240
Ta strona została skorygowana.