— Właśnie w tem sęk. Pani dobrodziejce zdaje się, że każda panna, za mąż wyszedłszy, osiada w Zielonce, bawi się w gospodarstwo i siedzi jak u Pana Boga za piecem... Nie. Mogę nawet zapewnić panią, że w większej liczbie wypadków dzieje się grubo inaczej, o czem dużoby mógł powiedzieć ksiądz Andrzej, jako w sprawach rozwodowych biegły.
— Ależ mój panie Onufry, odchodzisz od przedmiotu.
— Jeżeli mąż panny Kintzówny jest przedmiotem... to do niego powracam. Był to, jak mi stary Kintz opowiadał, człowiek osobliwie gładki, wszystkiemi językami mówił i trudnił się śpiewaniem w teatrze, co ma być bardzo zyskownym procederem, chociaż jestem pewny, że tutejsi żydzi na taką śpiewającą hypotekę nie daliby grosza... Otóż jegomość ów rozamorował pannę i ożenił się z nią. Papa podobno protestował, ale córeczka rzekła: Sic volo, sic jubeo, co znaczy: Święty Boże nie pomoże, i stary musiał się zgodzić. Właściwego pochodzenia swego zięcia Kintz dojść nie mógł; ale pogodził się z losem, tem bardziej, że zdawało się, iż córunia jest bardzo szczęśliwa. I istotnie ona grała, a on śpiewał, więc też żyli sobie jak para słowików... Po niejakim czasie, szczęśliwemu panu młodemu sprzykrzyło się śpiewanie, więc też pewnego pięknego poranka zniknął gdzieś, nie powiedziawszy nawet „bądźcie zdrowi...”
— Uciekł od żony?!
— A tak, tak. Niewiadomo było zkąd przyszedł, niewiadomo też gdzie się podział.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/241
Ta strona została skorygowana.