tej ręce kij trzyma i gotów jest uderzyć na strasznego wroga...
Zaryzykował. Może zginie, ale przynajmniej drogo życie sprzeda, gdyż nie wątpi, że takim kijem dębowym nawet dyabłu kości nadwerężyć można.
Kurta rzuca się naprzód z głośnem szczekaniem. Szymonowu zdaje się, że widzi w ciemności jakąś postać dziwaczną, osobliwą. Jest ona niby pagórek, niby masa bezkształtna, a łeb ma jak bydlęcy, lub koński.
Co jednak szczególne, że pies na tę postać nie szczeka — rzuca się na coś, czego Szymon dostrzedz nie może.
Czyżby i dyabła piorun rozdarł na części, jak wierzbę?
Takie myśli przebiegały przez głowę Szymona. Biedny dziadowina tylu wrażeń doznawał, że aż mu włosy dębem stawały na głowie. Od piorunu jeszcze dzwoniło mu w uszach, a przytem widział przed sobą jakieś dwie istoty tajemnicze, milczące, groźne, na które pies warczał i ujadał zawzięcie.
Przez chwilę stał niepewny, co robić... Posuwał się naprzód i znów cofał, zaciskał kij w żylastej, suchej dłoni... to się znów żegnał nabożnie.
Nareszcie zdobył się na najwyższy akt odwagi... takiej odwagi, która tylko w śmiertelnej trwodze przychodzi. Rzucił się naprzód...
Wytężając wzrok, dostrzegł w ciemności jakąś postać, leżącą w rowie. Kurta przyskakiwał do niej i szczekał.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/33
Ta strona została skorygowana.