zdrowie stracę!... Oj! oj! Dość, puśćcie wy, panie Szymonie, niech ona zgnije na tem miejscu.
— No, teraz już biedka przejdzie, możemy jechać.
— Czekajcie-no, czekajcie, niech ja trochę ręce obmyję... Czy to bagatela jest taką rzecz dźwigać?... Tfy! tfy! niech przepadnie!
Boruch obmył sobie ręce w kałuży i, wsiadłszy z Szymonem na biedkę, puścił się w dalszą podróż.
Szkapa, utykając, wlokła się powoli — podróżni milczeli czas jakiś.
Gadatliwy Boruch odezwał się pierwszy:
— Aj, było strachu! — rzekł.
— Wiadomo, w takiem miejscu...
— Ja wam co powiem, Szymonie: teraz taki czas, że w każdem miejscu straszno... bardzo straszno...
— Wciąż mnie bierze ciekawość, gdzie się ten z wierzby zapodział. Piorun mu wierzbę rozwalił, a może i jego przypiekło, bo siarkę było czuć na dziesięć staj wkoło...
— Co jego miało przypiec?... Takiemu piorun nie szkodzi.
— Ale!?
— Wiadomo, że nie szkodzi; on uciekł.
— Widzieliście?
— Co nie miałem widzieć? Jak błysnęło, jak się zrobił taki huk... to widziałem, jak coś z tej starej wierzby wyskoczyło...
— Nie gadajcie!
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/38
Ta strona została skorygowana.