Panna Marta wyszła, aby się zająć przygotowaniem do kolacyi.
Gdy zasiedli przy stole, pan Onufry, przymrużywszy jedne oko, przypatrywał się gospodarzowi — po chwili milczenia odezwał się:
— Jakoś mi pan Stanisław niedobrze wygląda.
— Co się dziwić: kłopoty, trudności, zniechęcenie.
— Zniechęcenie! Słyszałem już kilkakrotnie ten wyraz, chociaż, co prawda, znaczenia jego nie rozumiem. Za moich młodych lat nie słyszeliśmy o niem; tak samo, jak nie słyszeliśmy o nerwach, ani o niczem podobnem. Co prawda, my starzy byliśmy głupi... wy jesteście mądrzy, więc też wynaleźliście zniechęcenie i nerwy, jak niemcy katarynkę.
— Ależ, panie!
— Nie, nie, panie Stanisławie, nie kontruj; to wasz wynalazek specyalny.
— Więc dobrze, niechże będzie nasz; lecz czyż myśmy winni, że czasy są szkaradne, warunki życia ciężkie?...
— Panie Stanisławie! oj, panie Stanisławie! czy znasz przysłowie o niedźwiedziu i gałęzi?
— Pan bo zawsze przysłowiami mówisz.
— Bo w przysłowiach siedzi cała mądrość narodów... Mój panie, kiedy na nas starych waliły się całe gałęzie, nie czułeś tego, boś był jeszcze bardzo młodym niedźwiadkiem. Masz tedy delikatną skórę, i, gdy cię lada patyk trąci, już ryczysz...
— Ale tych patyków jest mnóstwo; weź pan naprzykład najbliższych sąsiadów, chłopów.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/47
Ta strona została skorygowana.