— Chory jest pan Jan? — spytała niespokojnie Marta.
— To, pani dobrodziejko, rzecz względna: jeden ledwie dyszy i nie piszczy; drugiego, z przeproszeniem, komar w nos ukąsi i już gwałt, konsylia, kuracya i wody! Niedaleko szukając, choćby ja... Według mego zdania, jestem zdrów jak koń; a jak mi kiedyś doktór zaczął wyliczać wszystkie moje cierpienia, tom zgłupiał formalnie... Katar tego, katar owego, stłuszczenie, przekrwienie, wykrwienie, utrapienie et cetera, co znaczy, jak w tym razie: pięć tysięcy chorób, nie licząc niebezpiecznych skłonności.
— Pan bo żelazny człowiek jesteś; ale chciałabym wiedzieć, co się panu Janowi stało...
— Żeby pani chciała wiedzieć, nie wątpię... i wnet wyprowadzę panią z niepewności. Właśnie dowiedziałem się wypadkiem. Wyjechawszy z miasteczka, po uśpieniu moich przyjaciół, spotkałem naszego powiatowego eskulapa, wracającego z sędzią śledczym z Zajezierza. Jeździli oni tam, żeby w sposób naukowy zbadać przyczynę śmierci człowieka, którego przywaliła sosna w lesie... Odbywszy tę czynność, wstąpili do sędziostwa na obiad, gdzie zastali pana Jana chorego.
— I doktór widział go?
— Naturalnie, że widział, i zaopiniował, że cierpienie jego nazywa się... otóż, moja pani, wybacz, bom zapomniał. Ktoby tam spamiętał tę doktorską łacinę!
— Ale groźnego nic niema?
— Głupstwo! Przepisano mu suche bańki i miksturkę!
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/50
Ta strona została skorygowana.