Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

— Muszę go jutro odwiedzić — rzekł Stanisław.
— O, pojedź, pojedź, mój Stasiu... — wtrąciła Marta półgłosem.
— Ma się rozumieć, że pojedź, panie Stanisławie, bo warto zobaczyć to dziwo.
— Co za dziwo?
— A właśnie to, któremu dają miksturę i stawiają bańki. Osobliwość to istotnie! Jedynakowi, chłopcu, który ma wcale przyzwoity majątek, chciało się siedzieć pięć lat za granicą i pracować w fabrykach. Powiadają, że umie robić perkaliki i płócienka, jak szwab. Co mu z tego przyjdzie, nie wiem; chyba we dworze w Bajkowszczyznie ustawi sobie warsztat i będzie tkał fartuchy i chustki, dla dziewek na kolendę.
— Że też pan każdą, choćby nawet najpiękniejszą rzecz wyśmiać musisz.
— A, panno Marto, od żarcików tak jestem daleki, jak kredyt od szlachcica... ale gdy słyszę, że obywatel, zamiast gospodarować, tkactwa się uczy, to mi dziwno. Co on tu będzie tkał? po co? na co?
— No, nie przesądzaj pan, kochany panie Onufry — rzekł Stanisław; — każda praca jest dobra.
— Nie przeczę, każda dobra; ale i z pomiędzy dobrych są lepsze i gorsze.
— Czekajmy więc, może Jan nas przekona, że jego praca należała do lepszych.
— Daj mu Boże, życzę! Chociaż, mojem zdaniem, w gospodarstwie to najlepsze tkactwo w dachach dziury zatykać. Znacie przysłowie: „klaczka, pszczółka,