Po burzy wypogodziło się ślicznie. Ciche fale jeziora odbijały w sobie promienie księżyca, którego światło bladawe załamywało się także w grubych kroplach deszczu, drgających na gałązkach i na trawie...
Pan Onufry, przez gościnnych gospodarzy pożegnany, z trudnością wgramolił się na swoją dryndulę i odjechał.
Brat z siostrą zostali sami...
— Ubawił cię ten nasz sąsiad? — spytała panna Marta.
— Przeciwnie; dał mi wiele do myślenia.
— Jakto?
— Pod tą skorupą dziwaczną domyślam się poważniejszej treści.
— Kiedyż-bo takie herezye wygłasza!!
— Zapewne, ale grunt niezły.
— Nie przeczę... ale, mój Stasiu, ja chciałabym cię jaknajprędzej spać wyprawić.
— Dlaczego?
— Żebyś mógł jutro rano wyjechać.
— Do sędziostwa?
— No, przecież pan Jan chory... wypada, żebyś go odwiedził.
— I zawiózł mu pozdrowienie od Marci...
— Cóż w tem złego?
— Zazdroszczę mu twego przywiązania, siostruniu, tej niezmiennej stałości uczucia, jakie masz dla niego.
— Zasłużył na nie, mój Stasiu!
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/53
Ta strona została skorygowana.