— No, no, za ostry jesteś, mój stary; przecież nie można wszystkich potępiać, nie godzi się.
— Ludzie ludziom nierówność, proszę jegomości, są tacy są i inni; jeden będzie, jak to mówią, i do ludzi i do Boga, drugi... Panie odpuść. Gdzie teraz znajdzie naprzykład takiego, jak nieboszczyk Maciek. To chłop był rzetelny, gospodarz pierwszy, a człowiek dobry, bo dobry, na wszystkie cztery boki godny chłop.
— Pójdź-no i zakrzątnij się w kościele, Szymonie, roboty dziś masz dużo, a na wieczór będę cię potrzebował.
— Miarkuję ja... pewnie za stangreta.
— No tak, więc pośpiesz się jak należy, żeby wszystko było w porządku.
— Duchem, proszę dobrodzieja, duchem... lecę! — rzekł dziad, z nogi na nogę przestępując.
— Więc leć...
Szymon zaczął drapać swoją siwą czuprynę, chciał coś powiedzieć, lecz nie śmiał.
— Na cóż jeszcze czekasz? — spytał ksiądz.
— Et, bez urazy jegomości, gęba mnie swędzi, chciałbym coś rzec, a nie wiem jak...
— Cóż takiego?
— Ano chciałem się zapytać, dlaczego to u nas inaczej, niż po ludziach?
— Jakto inaczej?
— A choćby, na to mówiąc, u jegomości. Wózek ladajaki, szkapsko jedna, a na koźle dziad; toćby, bez urazy, jegomości stać było na parę koni jak się patrzy i na stangreta...
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/56
Ta strona została skorygowana.