— Ej, mój Szymonie, nie w swoje rzeczy się mieszasz...
— Pewnie, że nie w swoje... ale zawdy i na parafię nieładnie, żebyśmy tak w jedną szkapinę jeździli.
Ksiądz Andrzej rozśmiał się.
— Poczekaj jeszcze — rzekł — ze trzydzieści lat, to sobie drugą szkapinę kupimy, tymczasem jedna nam wystarczy.
— Wola jegomości dobrodzieja... — rzekł dziad i do kościoła pośpieszył.
Po mszy, Szymon, wziąwszy łopatę, udał się na cmentarz, gdzie miał wykopać grób dla zmarłego Maćka. Cmentarzyk ów wiejski był ogrodzony murem i utrzymany czyściutko.
Zielono na nim było i zacisznie. Wśród zieleni drzew wznosiły się krzyże drewniane, z których jedne, starsze widocznie, pochyliły się już i mchem porosły; inne, młodsze, nosiły jeszcze na sobie ślady farby i napisów, ciężką dłonią wioskowego malarza zrobionych.
Koło muru rosły krzaczki drobne i otaczały jedyny większy nagrobek z piaskowca.
Szymon ciężkim kluczem otworzył furtkę, wszedł do „ogrodu umarłych“ i pilnie przez czas jakiś rozglądał się wokoło.
Widocznie dogodniejszego miejsca szukał.
— Oj, Macieju, Macieju nieboże — mówił sam do siebie. — Wykopię ci dołek porządny, na wzgóreczku, pod brzozami, będziesz miał dobrze leżeć, nieboraku. Nie pożałuję ci dobrego miejsca, boś był porządny chłop, jak się patrzy... rzetelny...
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/57
Ta strona została skorygowana.