To mówiąc, Szymon zrzucił z siebie kapotę, zawinął rękawy od koszuli, a ująwszy rydel w grube ręce, zaczął swą pracę. W miarę postępu roboty, Szymon zagłębiał się coraz niżej, aż wreszcie koło południa ledwo mu głowę widać było z dołu.
— No to i już! — rzekł, z trudnością wydobywając się z dołu — parę sztychów szpadlem i chałupa na wieczne czasy gotowa. Dziedzictwo, którego nikt nie pozazdrości, nie wyprawuje i nie wydrze. Lepiej to podobno w ziemi, aniżeli na ziemi — zakonkludował dziad i zarzuciwszy szpadel na ramię, opuścił mieszkanie umarłych.
Gdy już furtkę zamykał i przypadkowo rzucił okiem na drogę, dostrzegł jeźdźca w oddali. Zasłonił ręką oczy od słońca i popatrzył, wiedziony ciekawością.
Był to we własnej swojej osobie pan Onufry. Łysinę miał przykrytą wielkim kapeluszem słomianym, w ustach trzymał krótką fajeczkę, z której co chwila gęste kłęby dymu wypuszczał. Siedział na kasztanowatym grubo-płaskim mierzynie, tęgim, spasionym, o grubych nogach i potwornie rozrosłym karku. Koń ten był jakby naumyślnie dla pana Onufrego stworzony, dźwigał też swego jeźdźca z fantazyą, sapiąc przytem jak miech.
Gdy pan Onufry do cmentarza dojechał i Szymona ujrzał, krzyknął zaraz.
— Jak się masz, stary krecie! Znów komuś dołek wygrzebałeś, jak widzę.
— A jakże, proszę wielmożnego pana... takie moje dziadowskie prawo. Oto dziś dobry człowiek nam zmarł, wielmożny pan znał go zapewne... stary Maciej.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/58
Ta strona została skorygowana.