Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/59

Ta strona została skorygowana.

— Maciej? a szkoda, porządny człowieczysko... znałem go, znałem, mój Szymonie, tak dobrze jak ciebie. Et! skwasiłeś mi humor tą wiadomością. Powiedz-że mi, Szymonie, ksiądz jest?
— Jest, wielmożny panie.
— No to weźże konia i zaprowadź gdzie w chłód; ja pieszo na plebanię pójdę.
To mówiąc, pan Onufry z konia zsiadł i cugle Szymonowi oddał.
Ksiądz Andrzej ujrzał nadchodzącego gościa przez okno i wyszedł na ganek, aby go powitać.
— Rzadko mnie to szczęście spotyka — rzekł, ściskając pulchną dłoń pana Onufrego.
— Gdzie ci radzi tam rzadko, gdzie nieradzi tam nigdy, to moja zasada; a skorom się tu na takie gorąco przycłapał, to widać, że wierzę, iż mi ksiądz dobrodziej rad będziesz.
— Więc tedy nie przejazdem?
— Naumyślnie. Byłem trochę w polu, zobaczyło się to i owo... no i myślę sobie: trzeba proboszcza odwiedzić...
— Proszę tedy pod dach.
— Bardzo chętnie, tembardziej, że hora canonica czyli czas, w którym się zwykle coś łyka.
— Osobliwie tłumaczysz łacinę, panie Onufry.
— Już ja taki jestem lingwista od urodzenia... Stryj mój, u którego chowałem się, jako sierota, cuda o moich zdolnościach opowiadał... cała familia myślała, że będę profesorem w Padwie, ale na nieszczęście, przepowiednia nie sprawdziła się, a natomiast ziściły