Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/64

Ta strona została skorygowana.

— Mówię bo widzę, cogito ergo sum. Co znaczy: na swoje oczy widziałem. Byłem ja tam niedawno i jakem wspomniał, że ten gagatek przyjechał, to panna Marta o mało nie podskoczyła z radości.
— Złego w tem nie widzę, ale też nie widzę i związku z niebezpieczeństwem, o którem pan opowiadasz.
— Bo mi ksiądz dobrodziej przerywasz, do słowa dojść nie pozwalasz...
— Już nie przerwę... mów pan.
Pan Onufry silnie z cybuszka pociągnął, wypuścił jeden, drugi kłąb dymu, nareszcie, po chwili namysłu, przymrużywszy lewe oko, rzekł:
— Powiedz mi ksiądz dobrodziej, czy gospodarz na dużym folwarku może się obejść bez ludzi?
— Zapewne, że nie.
— Czy tych ludzi mamy zadużo?
— No, nie brak, co prawda.
— Nie brak? jakto nie brak? Chyba ksiądz dobrodziej z księżyca przyjechałeś!? W żniwa mało sobie głów nie urywamy, zkąd robotników dostać... jeden drugiemu wydziera... ceny podnosi... prawdziwą licytacyę urządza...
— W żniwa... zgoda; ale tych żniw bywa trzy tygodnie, dajmy na to miesiąc, a potem, gdy przyjdzie jesień, zima, wiosna nawet, to ludzie, nie mając wiele do roboty, próżnują, a cóż z próżniactwa wynika? Moralnie upadek, materyalnie bieda.
Pan Onufry wstał i wielkiemi krokami po pokoju chodzić zaczął. Twarz mu poczerwieniała, sapał mocno i gestykulował rękami.