jem. Powiadam ci, był obiad, dobry obiad ani słowa, ale na końcu podali jakąś cytrynową leguminkę, której nie cierpię. Rozzłościłem się strasznie, porwała mnie pasya i rzekłem: — Weronisiu! ja nie jadam takiej leguminki! Co powiesz, przez tyle lat ani razu mi nie podano tej potrawy... i w obec tego, ty Onuferku, ty mój przyjacielu, krzywdzisz mnie, opowiadasz, że jestem pantofel! a wstydź się! wstydź naprawdę. Może jednak powiesz, że jeden fakt nie jest dowodem? Dam ci drugi. Pewnego razu, także w początkach naszego pożycia, zdrzemnąłem się trochę po obiedzie. Było, jak dziś pamiętam, gorąco, okno do ogrodu otwarte. Ledwie usnąłem, mucha siada mi na twarz, spędzam ją, przylatuje druga, dziesiąta, piętnasta. Co u licha, czy się worek z muchami rozsypał?! Kąsają, brzęczą, łażą po twarzy, po nosie, po oczach... Szaleństwo mnie ogarnia, wpadłem w wściekłość; zerwałem się, pobiegłem do żony i powiadam: mnie muchy zjedzą aniołku! Ona na to nic. Myślę sobie, jak nic to nic, poszedłem w pole i postanowiłem, że jak drugi raz się to stanie i wpadnę znowuż w wściekłość, to zrobię awanturę... Tymczasem co powiesz? Wracam z pola i widzę, że obydwa okna w moim pokoju otwarte. Weronisia stoi na środku, a cztery dziewki wielkiemi gałęziami wypędzają muchy. I wypędziły, jak cię kocham Onuferku, wypędziły co do jednej, a później Weronisia, postawiła pełen talerz trucizny, i tak je wytępiła, że nawet na lekarstwo muchy w pokoju nie było. No teraz pytam się ciebie, Onuferku: czy ja jestem pod pantoflem, czy nie jestem?
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/89
Ta strona została skorygowana.