Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/9

Ta strona została skorygowana.

Odgłos dzwonka rozbrzmiewał daleko, wiatr niósł go na swoich skrzydłach na pola, na łąki. We wsi ludzie wstawać zaczęli, skrzypnęły drzwi od chat, skrzypnęły żórawie studzienne, odezwały się dzwonki i klekotki, zawieszone na szyjach krów; pastuch gromadził bydło w uliczce, a złocisty pas na wschodzie coraz bogatszym, coraz jaśniejszym się stawał i dziwnie różowych barw nabierał. Noc, zwyciężona, uciekała ze wstydem, pobita na wszystkich punktach sromotnie; uciekała, nie mogąc znieść widoku słońca, które lada moment, jak tryumfator, wjedzie na wozie złocistym, w majestacie purpury i blasków.
Przez kościelne okna wpada światło dzienne, lampa przed „sanctissimum” blednie i już nie czerwonym, lecz żółtawym płomykiem migoce. Obrazy, rzeźby, ołtarze, łuki sklepień rysują się jasno, a na posadzce z ciosowego kamienia, jak tęcza siedmiobarwna, ułożyły się smugi światła, przedzierającego się przez kolorowe okno, będące ponad wielkim ołtarzem.
Ponad drzwiami prowadzącemi do skarbca kościelnego, wiszą dwa portrety. Mężczyzna o marsowatem spojrzeniu, z piersią zakutą w stal, z buzdyganem w dłoni, z sumiastemi wąsami i wysoko podgoloną czupryną, — a obok niego niewiasta, matrona jakaś poważna, w dziwnym stroju, pół zakonnym, pół świeckim.
To są wizerunki założycieli tego kościoła, zabytki z XVII stulecia.
Podanie mówi, że ci dwoje, mąż i żona, siedmiu synów w wojnie ze szwedami stracili, a nie mając dla