— Nic mi nie jest; w istocie zaziębiłem się trochę, a poczciwa moja mateczka rozesłała zaraz na wszystkie strony po lekarzy; nawet ojciec sam pojechał po jakąś znakomitość, która, jak widzisz, pofatyguje się do nas bez potrzeby.
— Nie, Janku, tak nie mów — wtrąciła sędzina — w kwestyi zdrowia nigdy ostrożności nie jest zawiele. Jak cię zobaczyłam po przyjeździe słabym, cierpiącym, zmienionym, byłabym posłała nie wiem po kogo, aby cię tylko ratować. Niech cię to nie dziwi, mój kochany; serce matki jest drażliwe na cierpienia dziecka.
— Poczciwa, droga mateczko! — rzekł pan Jan, całując ręce sędziny — alarm był zbyteczny, ale przekonałem się przy tej sposobności, że nie jestem mateczce obojętnym.
— Zapewne pierwszy raz, Jasiu?
— Setny! tysiączny! milionowy!
— Nie licz, nie licz, mój Jasiu, bo nie doliczysz się — rzekła sędzina — zabaw lepiej gościa. Ale dlaczego, panie Stanisławie, Marcia nie była dla nas łaskawa?
— Nie mogła, proszę pani, serdeczne ukłony kazała załączyć.
— Szkoda! wielka szkoda, doprawdy.
— Ach pani sędzino, rzecz do powetowania...
— Trzymam za słowo; panna Marta bardzo się z wizytami liczy, a jednak gdyby wiedziała, jak ją kocham, to może byłaby nieco mniej skrupulatną w rachunku. Proszę jej to powtórzyć, panie Stanisławie, dosłownie, tak jak powiedziałam.
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/92
Ta strona została skorygowana.